TEKSTY O ŻYWIENIU

BICIE SERCA

W kuchennym Królestwie odnajduje wolność trickstera, godną podłogę do tańca. Metal, drewno, plastik – biorę wszystko! Niech zagra. Niech zatańczy. Bo to serce to nie sługa, to telefon alarmowy i ładunki dalekiego zasięgu. To moc łamania skurwiałych kodów Babilonu, kiedy jesteś w tym cały. Na swoim boisku, w swojej grze. Nie strzelam samobójów, nie dostaję kartek, nie siadam w rezerwie.

Pewnych rzeczy nie sposób kupić. Nie można kupić doświadczenia i nie można kupić pasji. Pierwsze trzeba zdobyć, drugie trzeba odkryć i rozwinąć. Pielęgnować. Uważam to za absolutną podstawę by w tej rzeczywistości zostawić pozytywny ślad w postaci naszej pracy. Źródłem tej pracy jest wizja i wyobraźnia – nieskończony potencjał. Mówię tutaj o pracy twórczej, czyli takiej, która wnosi do tego wymiaru nową jakość, nowe spojrzenie, indywidualne bogactwo jednostki czy grupy – by wzbogacić ten świat, który w dużym stopniu charakteryzuje się tworzeniem, utrwalaniem i powielaniem – ograniczeń. Cały ten system u swojej kwadratowej podstawy kształtuje nas i lepi dostosowując do z góry nakreślonej i wyklepanej formy. Pożytek, użytek, usługi, posługi. System atomowej funkcjonującej na drobnomieszczańskiej matrycy rodziny ery mebli z Ikei i betonowych klatek dla zabieganych szczurów przystosowuje nas do systemu „temperowania” czarno białych kredek – edukacji – by w rezultacie tworzyć kwadratowy świat przydzielonych ról, wyuczonych odruchów i jednokierunkowych ślepych dróg z mgłą obietnicy spokoju i bezpieczeństwa. Kraty, strzeżone osiedla, kamery, żurnalowe fury przy krawężnikach – oazy cywilizacyjnych zombi. Biurowce jak sznurowadła w tanich chińskich trampkach, bieganie w modnym osprzęcie do biegania i sranie do porcelany z napisem „koło”.

Za oknami apartamentów huk kosiarek do trawy i zapach pieczonej kiełbasy z grilla. Na ulicach pokaz permanentnej mody i wygody, w telewizji terror, wojna, imigranci, pis i kod z napisem „w koło”. Daje serce pod tym wpisem. Od wczesnego dzieciństwa na zastaną tutaj „rzeczywistość” miałem pewnego rodzaju wykrzyw twarzy, rodzaj niedowierzania – jakby to wszystko było w pewien sposób niedośnione, dziwacznie popaprane jakąś szaleńczą chorobą wściekłych ludzi.

Tak było w domu, w szkole i w tych wielu, wielu dziwnych pracach jakie były moim udziałem, które absolutnie niczemu nie służyły oprócz wzmacniania tej zaawansowanej choroby szalonych ludzi. Życie stanowiło rodzaj jakiejś gry strategicznej, której zasad nikt nie zdążył wyjawić, lub co bardziej prawdopodobne nigdy ich nie było, bowiem tworzono to w biegu, na szybko, jak leci – i domniemane punkty w tej grze swoją istotą przypominają realność akcji giełdowych i mądrość ekspertów w wieczornym dzienniku. Usłyszałem ostatnio coś takiego:

Dziecko: Mamo zagramy w mecz?
Mama: No dobrze…ale gdzie będą bramki?
Dziecko: Wszędzie!

Też tak to widzę i widziałem jako dziecko. Bramki były wszędzie, jednak wszyscy ubzdurali sobie że bramki są tylko dwie i to czarno – białe. Przedszkole, szkoła, małżonek, dzieci, wnuki, emerytura. Śmierć. Dogrywka. Karne. Wielki remis. Walkower. Kopanie tej ziemi z jednej połowy na drugą. Północ, Południe. Ludzie trzeciego świata. Serce kiedy bije kompletnie zmienia zasady meczu, poszerza pole, wzywa do gry wszystkich rezerwowych, olewa sędziego ze smutnych kościołów i kopie elektrycznością i mocą sprawczą. Gry zawsze wydawały mi się sztuczne, wykalkulowane, a nader wszystko nudne, bo ustalone, pozbawione niespodzianki, niewiadomej, przygody.

To tak jak w restauracjach. Wchodzisz do gry, uczysz się zasad i grasz. Czasem biją brawo, innych razem wylewają kubły pomyj – uczysz się przyjmować, stać z każdej ze stron wygranych i przegranych. Jednak to nie ty wymyśliłeś zasady tych miejsc i sposobu rozgrywania. Dali ci kitel, zapaskę i przepisy. Dali ci czas na boisku. Można pograć i nauczyć się techniki, szybkości i odporności na pogardę i wyzwiska oraz dystansu do pochwał. Zawsze coś. Jedna drużyna, jedna bramka, głównie chodzi o pieniądze – to najczęściej jedyne o co grają, trenują i znoszą ten znój. Trzecia liga, okręgówka, boisko przy remizie – nijak to się ma do rekinów z Wall Street, nijak to się ma do magnatów mody i wygody. Nijak to się ma do lexusa przy krawężniku. Pulsacja mózgu, przeliczanie – jakbyś nie liczył się bracie nie doliczysz do sześciu zer. Nawet przy sześciu dniach tygodnia nie dojedziesz do obietnicy z telewizji. Co bardziej pewne zedrzesz się w tym jak chiński trampek podczas wielkiego maratonu szaleństwa choroby wściekłych ludzi.

Ten kwadratowy świat napisał na tablicy sloganów wielkimi pociągowymi wołami – Musisz! – zakażając wszystko i wszystkich. Musisz to, musisz tamto, musisz tu musisz tam, bo jak nie zostaniesz skazany na szołszeng. Zabierze cię czarny helikopter do tajnej bazy zusu i podtopi w wyciągach z OFE. Bać się to jest ludzkie jak nie powiedział Sokrates. Wielkie strachy na wróble na polach modyfikowanej kukurydzy ubrane w trzyrzędowe garnitury z aktówkami jak bazukami wymierzonymi w nicość gospodarki wolnorynkowej. Teraz ten grymas na mojej twarzy to bardziej uśmiech dżokera po 666 drinku w spelunie w Gotham. Kradnę batmanowi pelerynę by tańczyć na rurach ścieków mediów gównianego nurtu. W kuchennym Królestwie odnajduje wolność trickstera, godną podłogę do tańca. Metal, drewno, plastik – biorę wszystko! Niech zagra. Niech zatańczy. Bo to serce to nie sługa, to telefon alarmowy i ładunki dalekiego zasięgu. To moc łamania skurwiałych kodów Babilonu, kiedy jesteś w tym cały. Na swoim boisku, w swojej grze. Nie strzelam samobójów, nie dostaję kartek, nie siadam w rezerwie.

Drużyna choroby szalonych głów dobrze wytresowana i wykastrowana. Pierwsza połowa za nami. Napastnicy tworzą zwarty kordon, atakując bez przerwy. Ich mocne kopyta dudnią po murawie, faluje morze głów wiecznych kibiców. Jak ostatni samurajowie tańczymy wśród gwizdów kwadratowego świata, który znów chce wisieć na krzyżu, bębnić w werbel pokuty.

My jednak zawsze rozgrywamy w ostatniej sekundzie.

Zwykły wpis